Środa, 26 sierpnia 2015
Kategoria powyżej 100 km
Górami MRDP
Dla mnie maraton zaczął się już 20tego w czwartek. 10 godzin w pociągu i dojechałem do Jarosławia.
Potem kilkanaście km i znalazłem się na kwaterze na wsi Boratyn.
21go relaks choć zrobiłem 15 km po okolicy zwiedzając drewniany kościół z 1650 r. w Chłopicach.
W sobotę mam "rajzefiber" i nie śpię już od 2.00. O 8.00 lecę na Przemyśl, 25 km i 250 m w górę, lekko nie było. Docieram po 10.00 a tu lajcik, nic się nie dzieje i na wszystko będzie jeszcze czas. Pobieram nr startowe, potem oddaje bagaż na Świeradów i dostaje nadajnik GPS.
O 11.30 wszyscy są już na rynku i czekają na przemowę Daniela i start.
Kilka słów i wyjaśnień i 12.00 startujemy. Pierwsze km zabezpieczone przez Policję i Straż a od Arłamowa już każdy jedzie w ruchu otwartym. Jadę spokojnie bo wiem, że przed nami długa droga. Część uciekła duża część za mną. Jestem gdzieś w połowie.
Mijam Dyrektora Daniela stojącego na poboczu i trochę mi się głupio zrobiło bo przed szereg nie powinno się wychodzić ;)
Niebawem ja musiałem się zatrzymać i to był już ostatni kontakt z organizatorem na trasie.
Jadę sam choć czasem chwilę ktoś do mnie dołącza czy też ja do kogoś i chwilę rozmawiamy.
Pod wieczór coś zaczyna kropić i tak trzy razy lekko straszy. W nocy już niestety 2 czy 3 razy dało mocno i stawałem ubierając się w rzeczy p.deszczowe. Niestety zawszę trochę za późno i byłem lekko mokry.
W nocy tuż przed PK3 ok. godz. 3.00 na 233 km na lekkim podjeździe w wiosce gdzie zero latarni nagle słyszę 2 psy przy nodze prawej.
Automatycznie wypiąłem nogę i odmachnąłem się ale kierownica poszła mi w lewo i poleciałem na bok łapiąc kontakt z asfaltem.
Psy się tak zmyły nagle jak się pojawiły. Zbiłem sobie lewe kolano i prawy nadgarstek. Pozbierałem się i jadę dalej.
Niestety ból nie dawał mi kręcić lewą nogą. co chwilę też zmieniałem uchwyt prawej ręki bo nadgarstek bolał.
Dojechałem do PK4 o 5.00 i zatrzymałem się na przystanku autobusowym pisząc SMSa do bazy. Podjeżdża Policja po 2 minutach i mnie spisuje bo otrzymali zgłoszenie, że stoi rower na światłach i leży człowiek.
Jadę dalej ale nie mogę ukręcić lewą nogą, na podjazdach ciągnę prawą a lewą obracam na luzie, cięższe podjazdy prowadzę bo odciążam kolano i trochę daje popracować innym mięśniom. Jak idę nie boli i nie ma opuchlizny więc jest dobrze.
Wstyd się wycofać i na siłę jadę, często się zatrzymuję i robię jakieś zdjęcia bo widoki przednie, zwłaszcza rano po deszczach unoszą się nad górami mgły.
W męczarniach dociągam do Zakopanego o godz. 15.00 i robię długą przerwę na ratowanie nogi i sen. Mam 466 km.
W Zakopanym był kolega i dołączam do jego kwatery choć ciężko było mi znaleźć tą ulicę. Jem porządny obiad w knajpie i robię okłady na kolano środkami dostarczonymi przez właścicielkę pensjonatu. Robię też prane bo mam wszystko mokre i spocone po nocnych deszczach.
Zasypiam koło 19.00 i już po północy budzę się i jest plan jechać dalej. Niestety kotłownie gdzie był rower zamknięto mi na klucz.
Budzę więc telefonicznie właścicielkę i o 01.00w poniedziałek ruszam dalej. Znów gonią mnie psy ale tym razem na płaskim i im uciekam. Jest zimno, niecałe 7 st. C. Najbardziej marzną mi ręce choć mam długie rękawiczki ale nie ocieplane. Krótki postój na Orlenie i kawa w Czarnym Dunajcu rozgrzewają mnie i jadę dalej choć na zjazdach dalej czuję przenikliwy ziąb.
Dotrwałem do rana i wychodzi słońce. Wyciągam mokre pranie i wieszam na torbie pod siodełkiem i plecaku aby wyschły.
Kolano boli ale asekuracyjnie jadę dalej. Kupuję w aptece maść i smaruję na każdym postoju. Robię fotki bo wtedy daję nodze odpocząć i jest pretekst aby się zatrzymać.
Tak wyglądał mój pojazd, karimata jechała tylko do ozdoby. Dodatkowo miałem jeszcze plecak co jest nie najlepszym pomysłem na tak długie trasy.
Pojawia się szansa, że jednak dojadę bo jak zrobiłem już 150 km i nie ma opuchlizny i można kręcić to te 500 km jeszcze ujadę.
Na tym podjeździe to mało kto się odważył jechać. Stromy i niebezpieczny.
Popołudniu dogania mnie jeden z zawodników kategorii Sport czyli jedzie z wozem technicznym. Jedziemy razem kilkadziesiąt km i pogania mnie do szybszej jazdy i wykorzystania dobrej pogody. Boję się o nogę ale dzięki niemu zrobiłem dużo więcej niż planowałem.
Potem na podjeździe mi ucieka bo ja z obciążeniem i w trosce o kolano nie nadążam. Robi się wieczór i jest plan aby zanocować i dać wypoczynek nodze. Zatrzymuje się na każdej wiosce i pytam czy są tu jakieś noclegi ale nic nie znajduję.
Dzwonię do żony aby zdalnie coś znalazła w miejscowościach przede mną.
Udaje się tuż za Prudnikiem w Łące Prudnickiej ale zbaczam z trasy aż 7 km i właścicielka mnie prowadzi po uliczkach z telefonem przy uchu. Wykończyło mnie to mocno ale czekała z piwem jako nagrodą. Miłe zaskoczenie!
Zamiast spać to ponad godzinę rozmawiamy a jej mąż dał mi pojeździć swoim MTB fulem z napędem elektrycznym. Byłem pod wrażeniem tego roweru i zmieniłem zdanie co do elektryków. W końcu robię okład na kolano i idę spać pewnie ok. 23.00 jak nie później.
Wstaję o 5.30 i widzę straszną wichurę za oknem ale powoli się zbieram. Nie budząc właścicieli wyjeżdżam 6.30.
Poprzedniego dnia zrobiłem ponad 320 km i tyle samo mam do mety więc chcę jechać już do samego celu.
Zdziwiony jestem bo po wietrze ani śladu i mknę jak szalony do noga już ok. Jestem w siódmym niebie i wiem, że ukończę maraton.
Czasem zatrzymuję się robiąc fotki bo widoki przednie lub ciekawe miejscowości.
Niestety po 90 minutach jazdy zaczyna kropić a potem już leje. Chowam się na przystanku i czekam.
Wkurzyłem się jednak bo chce dziś dojechać do mety a nie czekać aż łaskawie przestanie padać. Ubieram więc ciuchy p.deszczowe a na nogi worki na śmieci i jadę w ulewie.
Docieram do Złotego Stoku i już przestaje padać więc zatrzymuję się w przydrożnym barze na zupę i ściągam ciuchy. Jest mi trochę zimno bo pod spodem jestem spocony od wysiłku i odzieży p.deszczowej, która nic nie oddycha.
Za Złotym stokiem długi podjazd i znowu pada. Zakładam kurtkę a potem spodnie. Buty już mokną. Potem lekko przestaje i ściągam spodnie, wiatrówkę zostawiam bo na zjazdach się przydaje jako ochrona przed wiatrem.
Deszcz ciągnie się jeszcze kilka godzin, raz pada raz nie. Popołudniu jednak przestaje ale w butach mam mokro i jest mi zimno w stopy.
W Stroniu Sląskim kupuje suche skarpetki ale włożyłem się z tyłu do kieszonki i zrobiły się lekko wilgotne więc w Międzylesiu ściągam mokre, owijam stopy w chusteczki higieniczne a następnie reklamówki i jadę dalej. Patent się sprawdza, jest ciepło i przyjemnie.
Podciągam też tylny hamulec bo klocek zjechany i nie hamował nic. To mnie uratuje później.
Gnam do przodu jak tylko mogę, żaden podjazd mi niestraszny choć przełożenia kiepskie ale mam JUŻ DWIE NOGI. Mijam kilka osób, zaskoczony jestem, że po 3 dniach tyle osób na jednym kawału się znajduje. Do samej mety wyprzedziłem 12 osób.
Wieczorem robi się zimno a droga się ciągnie, dużo podjazdów. Liczyłem, że meta jest bliżej a tu ciągle jadę i jadę. Często asfalt kiepski i nie można szybko jechać.
W Kowarach na zjeździe lecąc koło 40 km/h w ciemnościach w słabym świetle latarki, bo nie chciało mi się już wymieniać baterii wskakuje mi sarna. Na ułamek zatrzymuje się na samym środku jezdni, jak krzyknąłem coś wciskając tylny hamulec i zdążyła przeskoczyć na drugą stronę mijając się ze mną o metr. Serce podeszło mi do gardła i cieszyłem się, że udało się.
Dłużyła mi się ta droga strasznie. Piechowice to już myślałem, że się kręcę w koło choć jechałem po śladzie GPSa. Podziwiam tych co jechali na mapach lub wypisanych miejscowościach. Na poboczach widziałem już rzeczy, których nie było, potwory itp. Pocżątki omamów wzrokowych. Kilka razy się zatrzymałem aby się otrząsnąć z tego.
Docieram do Szklarskiej a tu niespodzianka, diabelski i długi podjazd. Tutaj jedyny fragment prowadzę bo zdarty asfalt, dziury i bałem się o złapanie gumy. Prowadząc jem bułkę aby czasu nie marnować.
Zw szczytu 17 km zjazdu po pięknym asfalcie. Jest już koło 3.00 niestety. Zimno jak diabli a zjazd się ciągnie. Pod koniec zmarznięty tak, że już rowerem mi trzęsło.
Docieram do Świeradowa Zdroju pod bazę o 3:44. Nareszcie ...
No i ten kawałek metalu kosztował mnie 700 zł. Wpisowe tylko 200 i na trasie 500 zł, noclegi jedzenie.
Będzie jeszcze krótki filmik niebawem pokazując raczej to co proste bo jak było trudno to sam walczyłem i nie w głowie mi było filmowanie.
Potem kilkanaście km i znalazłem się na kwaterze na wsi Boratyn.
21go relaks choć zrobiłem 15 km po okolicy zwiedzając drewniany kościół z 1650 r. w Chłopicach.
W sobotę mam "rajzefiber" i nie śpię już od 2.00. O 8.00 lecę na Przemyśl, 25 km i 250 m w górę, lekko nie było. Docieram po 10.00 a tu lajcik, nic się nie dzieje i na wszystko będzie jeszcze czas. Pobieram nr startowe, potem oddaje bagaż na Świeradów i dostaje nadajnik GPS.
O 11.30 wszyscy są już na rynku i czekają na przemowę Daniela i start.
Kilka słów i wyjaśnień i 12.00 startujemy. Pierwsze km zabezpieczone przez Policję i Straż a od Arłamowa już każdy jedzie w ruchu otwartym. Jadę spokojnie bo wiem, że przed nami długa droga. Część uciekła duża część za mną. Jestem gdzieś w połowie.
Mijam Dyrektora Daniela stojącego na poboczu i trochę mi się głupio zrobiło bo przed szereg nie powinno się wychodzić ;)
Niebawem ja musiałem się zatrzymać i to był już ostatni kontakt z organizatorem na trasie.
Jadę sam choć czasem chwilę ktoś do mnie dołącza czy też ja do kogoś i chwilę rozmawiamy.
Pod wieczór coś zaczyna kropić i tak trzy razy lekko straszy. W nocy już niestety 2 czy 3 razy dało mocno i stawałem ubierając się w rzeczy p.deszczowe. Niestety zawszę trochę za późno i byłem lekko mokry.
W nocy tuż przed PK3 ok. godz. 3.00 na 233 km na lekkim podjeździe w wiosce gdzie zero latarni nagle słyszę 2 psy przy nodze prawej.
Automatycznie wypiąłem nogę i odmachnąłem się ale kierownica poszła mi w lewo i poleciałem na bok łapiąc kontakt z asfaltem.
Psy się tak zmyły nagle jak się pojawiły. Zbiłem sobie lewe kolano i prawy nadgarstek. Pozbierałem się i jadę dalej.
Niestety ból nie dawał mi kręcić lewą nogą. co chwilę też zmieniałem uchwyt prawej ręki bo nadgarstek bolał.
Dojechałem do PK4 o 5.00 i zatrzymałem się na przystanku autobusowym pisząc SMSa do bazy. Podjeżdża Policja po 2 minutach i mnie spisuje bo otrzymali zgłoszenie, że stoi rower na światłach i leży człowiek.
Jadę dalej ale nie mogę ukręcić lewą nogą, na podjazdach ciągnę prawą a lewą obracam na luzie, cięższe podjazdy prowadzę bo odciążam kolano i trochę daje popracować innym mięśniom. Jak idę nie boli i nie ma opuchlizny więc jest dobrze.
Wstyd się wycofać i na siłę jadę, często się zatrzymuję i robię jakieś zdjęcia bo widoki przednie, zwłaszcza rano po deszczach unoszą się nad górami mgły.
W męczarniach dociągam do Zakopanego o godz. 15.00 i robię długą przerwę na ratowanie nogi i sen. Mam 466 km.
W Zakopanym był kolega i dołączam do jego kwatery choć ciężko było mi znaleźć tą ulicę. Jem porządny obiad w knajpie i robię okłady na kolano środkami dostarczonymi przez właścicielkę pensjonatu. Robię też prane bo mam wszystko mokre i spocone po nocnych deszczach.
Zasypiam koło 19.00 i już po północy budzę się i jest plan jechać dalej. Niestety kotłownie gdzie był rower zamknięto mi na klucz.
Budzę więc telefonicznie właścicielkę i o 01.00w poniedziałek ruszam dalej. Znów gonią mnie psy ale tym razem na płaskim i im uciekam. Jest zimno, niecałe 7 st. C. Najbardziej marzną mi ręce choć mam długie rękawiczki ale nie ocieplane. Krótki postój na Orlenie i kawa w Czarnym Dunajcu rozgrzewają mnie i jadę dalej choć na zjazdach dalej czuję przenikliwy ziąb.
Dotrwałem do rana i wychodzi słońce. Wyciągam mokre pranie i wieszam na torbie pod siodełkiem i plecaku aby wyschły.
Kolano boli ale asekuracyjnie jadę dalej. Kupuję w aptece maść i smaruję na każdym postoju. Robię fotki bo wtedy daję nodze odpocząć i jest pretekst aby się zatrzymać.
Tak wyglądał mój pojazd, karimata jechała tylko do ozdoby. Dodatkowo miałem jeszcze plecak co jest nie najlepszym pomysłem na tak długie trasy.
Pojawia się szansa, że jednak dojadę bo jak zrobiłem już 150 km i nie ma opuchlizny i można kręcić to te 500 km jeszcze ujadę.
Na tym podjeździe to mało kto się odważył jechać. Stromy i niebezpieczny.
Popołudniu dogania mnie jeden z zawodników kategorii Sport czyli jedzie z wozem technicznym. Jedziemy razem kilkadziesiąt km i pogania mnie do szybszej jazdy i wykorzystania dobrej pogody. Boję się o nogę ale dzięki niemu zrobiłem dużo więcej niż planowałem.
Potem na podjeździe mi ucieka bo ja z obciążeniem i w trosce o kolano nie nadążam. Robi się wieczór i jest plan aby zanocować i dać wypoczynek nodze. Zatrzymuje się na każdej wiosce i pytam czy są tu jakieś noclegi ale nic nie znajduję.
Dzwonię do żony aby zdalnie coś znalazła w miejscowościach przede mną.
Udaje się tuż za Prudnikiem w Łące Prudnickiej ale zbaczam z trasy aż 7 km i właścicielka mnie prowadzi po uliczkach z telefonem przy uchu. Wykończyło mnie to mocno ale czekała z piwem jako nagrodą. Miłe zaskoczenie!
Zamiast spać to ponad godzinę rozmawiamy a jej mąż dał mi pojeździć swoim MTB fulem z napędem elektrycznym. Byłem pod wrażeniem tego roweru i zmieniłem zdanie co do elektryków. W końcu robię okład na kolano i idę spać pewnie ok. 23.00 jak nie później.
Wstaję o 5.30 i widzę straszną wichurę za oknem ale powoli się zbieram. Nie budząc właścicieli wyjeżdżam 6.30.
Poprzedniego dnia zrobiłem ponad 320 km i tyle samo mam do mety więc chcę jechać już do samego celu.
Zdziwiony jestem bo po wietrze ani śladu i mknę jak szalony do noga już ok. Jestem w siódmym niebie i wiem, że ukończę maraton.
Czasem zatrzymuję się robiąc fotki bo widoki przednie lub ciekawe miejscowości.
Niestety po 90 minutach jazdy zaczyna kropić a potem już leje. Chowam się na przystanku i czekam.
Wkurzyłem się jednak bo chce dziś dojechać do mety a nie czekać aż łaskawie przestanie padać. Ubieram więc ciuchy p.deszczowe a na nogi worki na śmieci i jadę w ulewie.
Docieram do Złotego Stoku i już przestaje padać więc zatrzymuję się w przydrożnym barze na zupę i ściągam ciuchy. Jest mi trochę zimno bo pod spodem jestem spocony od wysiłku i odzieży p.deszczowej, która nic nie oddycha.
Za Złotym stokiem długi podjazd i znowu pada. Zakładam kurtkę a potem spodnie. Buty już mokną. Potem lekko przestaje i ściągam spodnie, wiatrówkę zostawiam bo na zjazdach się przydaje jako ochrona przed wiatrem.
Deszcz ciągnie się jeszcze kilka godzin, raz pada raz nie. Popołudniu jednak przestaje ale w butach mam mokro i jest mi zimno w stopy.
W Stroniu Sląskim kupuje suche skarpetki ale włożyłem się z tyłu do kieszonki i zrobiły się lekko wilgotne więc w Międzylesiu ściągam mokre, owijam stopy w chusteczki higieniczne a następnie reklamówki i jadę dalej. Patent się sprawdza, jest ciepło i przyjemnie.
Podciągam też tylny hamulec bo klocek zjechany i nie hamował nic. To mnie uratuje później.
Gnam do przodu jak tylko mogę, żaden podjazd mi niestraszny choć przełożenia kiepskie ale mam JUŻ DWIE NOGI. Mijam kilka osób, zaskoczony jestem, że po 3 dniach tyle osób na jednym kawału się znajduje. Do samej mety wyprzedziłem 12 osób.
Wieczorem robi się zimno a droga się ciągnie, dużo podjazdów. Liczyłem, że meta jest bliżej a tu ciągle jadę i jadę. Często asfalt kiepski i nie można szybko jechać.
W Kowarach na zjeździe lecąc koło 40 km/h w ciemnościach w słabym świetle latarki, bo nie chciało mi się już wymieniać baterii wskakuje mi sarna. Na ułamek zatrzymuje się na samym środku jezdni, jak krzyknąłem coś wciskając tylny hamulec i zdążyła przeskoczyć na drugą stronę mijając się ze mną o metr. Serce podeszło mi do gardła i cieszyłem się, że udało się.
Dłużyła mi się ta droga strasznie. Piechowice to już myślałem, że się kręcę w koło choć jechałem po śladzie GPSa. Podziwiam tych co jechali na mapach lub wypisanych miejscowościach. Na poboczach widziałem już rzeczy, których nie było, potwory itp. Pocżątki omamów wzrokowych. Kilka razy się zatrzymałem aby się otrząsnąć z tego.
Docieram do Szklarskiej a tu niespodzianka, diabelski i długi podjazd. Tutaj jedyny fragment prowadzę bo zdarty asfalt, dziury i bałem się o złapanie gumy. Prowadząc jem bułkę aby czasu nie marnować.
Zw szczytu 17 km zjazdu po pięknym asfalcie. Jest już koło 3.00 niestety. Zimno jak diabli a zjazd się ciągnie. Pod koniec zmarznięty tak, że już rowerem mi trzęsło.
Docieram do Świeradowa Zdroju pod bazę o 3:44. Nareszcie ...
No i ten kawałek metalu kosztował mnie 700 zł. Wpisowe tylko 200 i na trasie 500 zł, noclegi jedzenie.
Będzie jeszcze krótki filmik niebawem pokazując raczej to co proste bo jak było trudno to sam walczyłem i nie w głowie mi było filmowanie.
- DST 1143.00km
- Czas 87:44
- VAVG 13.03km/h
- Podjazdy 14000m
- Sprzęt Haibike Affair RC
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Każdy na tej drodze miał swoje małe piekło :) - Gratuluję i podziwiam.
Katana1978 - 09:14 piątek, 4 września 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!